hej wszystkim. znowu później, niż co poniektórym obiecywałam – sorki za to. ale w końcu jest – prosto z pieca, jeśli mogę się tak wyrazić (skończyłam pisać parę minut temu :-) ). mam nadzieję, że ta część warta była czekania. zwłaszcza że dość mało w niej dreamerkowania. no cóż, poczytajcie, popodziwiajcie ;-), zostawcie komentarz. miłej lektury życzę.
dedykacja – dla mojej stałej czytelniczki, która lubi interakcje między właśnie tymi bohaterami.:-)
***
XXII
Parę minut wcześniej
Nie potrafiłam się skoncentrować. Całe szczęście nauczyciel niczego nie zauważył, ale jak długo będę mieć takiego farta? A wszystko przez Maxa. Stroił fochy już trzeci dzień, jakbym zabiła mu pieska, albo coś... A ja czułam się, jakbym straciła najlepszego przyjaciela. Dziwne, nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego sprawy – przynajmniej nie świadomie. Dopiero teraz, gdy straciłam jego cichą siłę, zawsze gotową mnie poprzeć, wiedziałam, że był moim najlepszym przyjacielem, ostoją na tej pełnej niebezpieczeństw planecie. Bez niego, bo mimo że spędzałam z nim więcej czasu niż zwykle, dzieliła nas ogromna przepaść, czułam się po prostu zagubiona. Żeby dopełnić ironii... zazwyczaj gdy tak się czułam, szłam do brata. Teraz nie miałam z kim porozmawiać, bo Michael do takich rozmów niezbyt się nadawał, a rodzice czy moje szkolne przyjaciółki nie mogli znać prawdy, a więc w pełni pojąć źródła konfliktu.
Dokuczała mi samotność.
Mamie się chyba wydaje, że się zakochałam. Popatruje na mnie wyczekująco – pewnie chce, bym się jej zwierzyła. Ale ja jedynie uśmiecham się słabo, wymyślam jakąś wymówkę i uciekam z pokoju. Przynajmniej nie martwimy jej z Maxem naszym konfliktem. Staramy się ze wszystkich sił zachować "normalność" naszych relacji, gdy jesteśmy z rodzicami w jednym pomieszczeniu. Maski spadają jednak zaraz, gdy zostajemy sami.
Michael przestał przychodzić. Potrzebuję wsparcia i na swój sposób to rozumie – powiedział parę razy, że po prostu musimy to wytrzymać, że Max odzyska rozum. Nie przychodzi, bo po prostu nie chce działać Maxowi na nerwy. Ja jednak nie mam takiej pewności jak Michael. Brak mi przekonana, że Max "odzyska rozum" w dającym przewidzieć się czasie. Ma on wiele wspaniałych cech charakteru – jedną z nich jest konsekwencja w działaniu. Teraz ta konsekwencja to jednak raczej ośli upór...
A ja mam już tego serdecznie dość.
Dzwonek wyrwał mnie z zamyślenia, uruchamiając również sygnał alarmowy w głowie – trzeba iść przypilnować Maxa. Obronić mojego silnego brata przed drobną przemiłą dziewczyną, jak jakąś cholerną dziewicę przed pożarciem przez smoka. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie było tak tragiczne.
Gdybyśmy tylko byli normalni, byłabym szczęśliwa, gdyby Max zszedł się z Liz. Stanowiliby wspaniałą parę... Ale nie byliśmy normalni – wszystko się właśnie o to rozbijało.
Dzwonek jeszcze nie przebrzmiał, gdy już byłam na nogach i wsuwałam szybkim ruchem zeszyt (nie zapisałam w nim ani słowa) i podręcznik do plecaka. Klasa, w której Max właśnie skończył zajęcia, nie była daleko, ale – co mnie niepokoiło – był to drugi z przedmiotów Maxa, poza biologią oczywiście, którego ani Michael, ani ja nie przewidzieliśmy w naszej szkolnej karierze.
Za to przewidziała go Liz. Znaczyło to jedno – trzeba było się pospieszyć, by Max nie dostał się w ręce wroga.
Michael rozumował podobnie – był już w połowie drogi do drzwi, gdy pan Patterson wezwał go do siebie.
— Panie Guerin, proszę do mnie. Panno DeLuca – pani też nie powinna się tak spieszyć. Muszę z wami porozmawiać. – Maria, która zdążyła już pokonać spory dystans, gdyż znajdowała się tuż przy mojej ławce, wyhamowała i z nieznacznym grymasem odwróciła się do nauczyciela. Uśmiechnęła się krzywo do Alexa i wzruszyła bezradnie ramionami – widocznie mieli jakieś plany na te parę minut przerwy i plany te niespodziewanie runęły. Wiedziałam zresztą dokładnie jak się czuli. Michael zerknął na mnie i kiwnął głową w stronę drzwi. Super – miałam sama biec "na patrol". Po prostu przecudownie.
Westchnęłam, poirytowana i ruszyłam do wyjścia. Ledwo jednak zdążyłam przejść przez drzwi, gdy ktoś zaszedł mi drogę. Jakiś chłopak. Aż sapnęłam ze złości. Nawet na niego nie spojrzałam – nieważne kto to był, nie miałam czasu na cne pogaduszki, ani cierpliwości, by wysłuchiwać jąkającego się nastolatka. Tak, wiem że jestem ładna. To miło, że chcesz się ze mną umówić. Odchrzań się. Przerabiałam to tysiące razy – w mniej lub bardziej agresywnych wersjach. Jeśli ten palant nie widzi, że nie mam czasu, to jego problem, nie mój. Załatwię go w sekundę.
— Suń się. – mruknęłam pogardliwie (ten ton głosu zawsze działał na męskie ego, negatywnie oczywiście), zanim zdążył powiedzieć choć słowo. I tak nie interesowało mnie nic, co chciał z siebie wydusić.
— Ehm, Isabel? – usłyszałam cichy głos i podniosłam na niego wzrok. Alex Whitman. Świetnie. Nie ruszył się z miejsca, czerwony jak burak. Rany, naprawdę nie mam na to czasu.
Próbowałam go ominąć, rzucając mu przy okazji mordercze spojrzenie, ale bez większego problemu znów wszedł mi w drogę. Co on, szukał śmierci?
— Czego się tak boisz? – spytał prawie szeptem, choć to jego grdyka poruszała się nerwowo, a ognisty rumieniec nie schodził mu z twarzy.
Prychnęłam lekceważąco, obrzucając go powątpiewającym wzrokiem.
— Na pewno nie ciebie. – odparłam tylko. Na dłuższą odpowiedź nie zasługiwał. Ale gdy znów próbowałam koło niego przejść, wyciągnął rękę, chcąc mnie zatrzymać. Lekko dotknął mojego łokcia i to muśnięcie, nie wiedzieć czemu, przeszyło całą moją rękę niczym błyskawica. Spojrzałam na niego zdumiona – po części tym wrażeniem, które wywołał na mnie jego dotyk, po części dlatego, że w ogóle ważył się mnie dotknąć. Aura chłodu, którą emanowałam niemal ciągle, powstrzymywała ludzi od zbliżania się do mnie bez pozwolenia.
Zazwyczaj.
Ten egzemplarz chyba jednak nie słyszał o moim przydomku "królowej śniegu".
Oczy Alexa – ciepły czekoladowy brąz – były pełne determinacji. Nie odwrócił wzroku, gdy się w niego w szoku wpatrywałam. Ani wtedy, gdy zadawał mi TO pytanie. A raczej nie tyle zadał pytanie, co wydał polecenie.
— Umów się ze mną.
Słowa te nie były dla mnie nowością. Wielu tego chciało, wielu o to prosiło. To, co mnie zaskoczyło, to niemal instynktownie przepychające mi się przez gardło "tak". Nie chodziłam zbyt często na randki, w końcu do żadnego faceta nie mogłam się zbytnio zbliżyć. Kiedy już się jednak zgadzałam na spotkanie, była to przeważnie na zimno wykalkulowana decyzja. Craig – chłopak, z którym się teraz umawiałam (jak do tej pory dwa razy), był bardzo miły, ale żaden z jego uścisków (nie żebym pozwalała mu na wiele) nie spowodował u mnie takiej reakcji, jak to muśnięcie sprzed chwili.
Dzwonki alarmowe rozdzwoniły się w mojej głowie – nagle zaczęło mi się wydawać, że ten chłopak, trzymający się z daleka od śmietanki towarzyskiej szkoły, nie lubiący sportu komputerowy dziwak kumplujący się właściwie jedynie z dwoma dziewczynami, stanowi dla mnie zagrożenie.
Uciekaj, Isabel.
Zdławiłam okrutnie nieszczęsne "tak".
— Nie. – warknęłam krótko, ostrzej niż zamierzałam.
— A więc się boisz. – odrzekł bez krztyny wahania. – Boisz się, bo ja nie poprzestałbym na powierzchownej znajomości, jak inni twoi faceci. Bo chciałbym poznać cię naprawdę... przedrzeć się przez wszystkie twoje fosy, mury i druty kolczaste i dotrzeć do twojego serca. Nie chcesz tego, bo to dałoby mi jakąś nad tobą władzę. A panicznie się boisz oddać komuś kontrolę nad częścią, choćby małą, swego życia. Wolisz być tak naprawdę sama, bo tak jest "bezpieczniej". Ale czy tak jest lepiej? Jeśli nie pozwolisz się nikomu do siebie zbliżyć, to w końcu nikt nie będzie już próbował. A tracisz z oczu to, jak wspaniałe może być życie, gdy wiesz, że dla kogoś jesteś najważniejsza na świecie, że możesz w każdej chwili się do tego kogoś zwrócić i ten ktoś cię wysłucha, przytuli, czy czego tam będziesz potrzebować.
Mówił cicho, lecz jego słowa uderzały we mnie jakby wbijał mi je młotem wprost do głowy. To nieprawda, nieprawda! Chciałam mu to wykrzyczeć w twarz, spoliczkować, kopnąć, gdzie boli najbardziej... Dlaczego on mi mówi takie rzeczy? Skąd wie o głęboko skrywanej przeze mnie samotności? O uczuciach, do których nie przyznaję się sama przed sobą?
— Od tego mam rodziców... i przyjaciół. Jeśli uważasz, że jestem w jakiś sposób kaleka, bo nie chcę się z tobą obściskiwać, to masz większy tupet, niż mi się wydawało. – Pchnęłam go, zła na niego... i na siebie też, bo przez niego straciłam nad sobą kontrolę. A miał rację, nie lubiłam tego. I za to, że miał rację, jego nie lubiłam też.
Machinalnie skierowałam się w stronę klasy, gdzie miałam mieć następną lekcję. Z tyłu doleciało mnie jeszcze ciche "Po prostu chcę cię poznać.", ale nie zareagowałam.
Tylko serce ścisnęło mi się na chwilę dziwnie. W jednym miał rację – na pewno nie był jak taki, jak chłopcy, z którymi się umawiałam. Rzecz w tym, że nie mogłam sobie pozwolić na odmianę, na nic... więcej.
Byłam już pod drzwiami sali matematycznej, gdy dogoniła mnie jedna z moich tak zwanych przyjaciółek. Christina była dobrą towarzyszką na imprezy, do plotek i rozmów o modzie i kosmetykach, ale do prawdziwej przyjaźni było nam daleko. To zresztą rzecz normalna wśród popularnych ludzi. Nie lubiliśmy "głębokich" związków. Nie w głowie nam były psychiczne więzi, jak innym...
— Rany, aż cud prawdziwy, że zdołałaś się odkleić na chwilę od swojego brata. Ostatnio w ogóle nie można się do ciebie dopchać, a mam ci coś super do powie...
Wyrwało mi się z ust tak okropne przekleństwo, że biednej Christinie opadła szczęka z wrażenia.
Max.
Zapomniałam o Maxie.
Niech to cholera!
***
no to Alexowi udało się wyprowadzić Isabel z równowagi... kto by pomyślał? a przy okazji zapomniała o swoim bracie i Liz zrobiła swoje... to znaczy – ma okazję zrobić swoje i porozmawiać (a może "porozmawiać"? ;-) ) z Maxem. przekonamy się o tym w następnej części, czy jeszcze nie? hm, muszę się zastanowić. do następnego rozdziału tej epopei, moi mili czytelnicy. i, jak zwykle – jeśli chcecie skomentować, to zapraszam: mlbeliever@wp.pl
pozdrawiam serdecznie i do następnej części – yeti:-)